Tradycyjnie wraz ze zbliżającym się końcem roku przyszedł czas na podsumowanie tego, co wydarzyło się w firmie z Cupertino. A trzeba przyznać, że w praktycznie każdym aspekcie działalności Apple działo się dużo. Zaktualizowano sporo urządzeń, iPhone X zdominował rynek pod względem tak finansowym, jak i wzorniczym. Zyski, osiągnięte dzięki kolejnym podwyżkom cen, poszybowały w górę, a firma osiągnęła w połowie roku wycenę biliona dolarów. Jednocześnie Apple sprzedaje coraz mniej urządzeń i traci udziały w rynku, choć dla aktualnego CEO nie jest to jakiś duży problem, aby nie psuć sobie i inwestorom dobrego samopoczucia, zdecydował się „zbić termometr” i utajnił dane na temat jednostkowej wielkości sprzedaży. Niespodziewanie dla Apple ten ruch doprowadził do uwiarygodnienia sygnałów o złej sprzedaży tegorocznych smartfonów, co skończyło się bezprecedensowym 25-procentowym spadkiem wyceny firmy pod koniec roku. Jak widać z powyższego opisu, 2018 nie był najbardziej stabilnym okresem w historii firmy.

iPhone’y

Zaczęło się bardzo dobrze. Model X zapewnił firmie rekordowe zyski, cały rynek androidowy rzucił się do kserokopiarek i wydawało się, że tego potencjału nie da się zaprzepaścić. Osobiście spodziewałem się, że przy pomocy następców iPhone’a X Apple zrobi duży skok do przodu na coraz bardziej stygnącym smartfonowym rynku. Sukces, jaki wypracował ten model, idealnie nadawał się do walki o ponowne zwiększenie udziałów rynkowych. Niższa cena następcy, wprowadzenie konkurenta dla Samsunga Note we „flagowej” cenie 1000 dolarów oraz nowa wersja bardzo lubianego modelu SE mogły spowodować niemałe tsunami na smartfonowym rynku. Kierunek, który wybrał Tim Cook, bardzo mnie zaskoczył. XS Max pojawił się w jeszcze wyższej cenie, XS został wyceniony tak jak poprzednik, co gorsza, najmniejszy iPhone chyba nie był w stanie zagwarantować obowiązkowej 40% marży i został całkowicie skasowany. Doniesienia z łańcucha dostaw sugerują, że tym razem Cook przelicytował.

Od strony czysto sprzętowej, tegoroczne iPhone’y są albo nudne (XS i XS Max), albo nieprzemyślane (XR). iPhone XS to nic więcej jak X na sterydach, nie wnoszący zbyt wiele dla osób, które zakupiły poprzedni model. Jego szansą była niższa cena, dzięki czemu trafiłby do klientów, którzy ze względu na cenę zostali przy starszych modelach. Sprzedaż modelu X, moim zdaniem, nasyciła większą część grupy klientów goniących za nowościami i akceptujących takie ceny, w efekcie zachowawczy model nie ma szans na zbliżenie się do wyniku poprzednika. Jedynie osoby czekające na kieszonkowy telewizor mogą być grupą, która skusi się na zakup takiego telefonu z roku na rok, ale liczba klientów w tym segmencie jest w naturalny sposób ograniczona.

Jeszcze mniej przemyślanym i wypozycjonowanym modelem jest iPhone XR. Przy niewiele niższej cenie od flagowców oferuje znacznie gorszy ekran, a szerokie ramki próbujące naśladować XS powodują, że wygląda jak nieudolna podróbka droższych braci. Do tego wielkość i waga sprawiają, że dla sporej ilości klientów jest zwyczajnie niewygodny. Będę bardzo zaskoczony, jeśli doniesienia o jego kiepskiej sprzedaży nie potwierdzą się. Patrząc na całą linię z 2018 r., nie jestem zdziwiony pogłoskami o dużej popularności przecenionych iPhone’ów X oraz tańszych modeli z TouchID.

Maki

W przypadku komputerów z jabłkiem rok zaczął się niezbyt przyjemnie. Narastająca fala doniesień o awaryjnych klawiaturach motylkowych w laptopach doprowadziła do kilku pozwów zbiorowych. W odpowiedzi Apple wprowadziło program naprawczy, a pod pozorem wyciszenia pracy klawiszy dokonało „pudrowania” błędów konstrukcyjnych, oblekając awaryjny mechanizm cienką silikonową osłoną. Ten inżynieryjny majstersztyk wprowadzono wraz z nowymi MacBookami Pro, którym dołożono dawno wyczekiwane czterordzeniowe procesory. Co prawda zaczęło się od falstartu, okazało się, że tak spreparowane laptopy pracują wydajnie tylko w lodówce, ale przy pomocy aktualizacji oprogramowania udało się ustabilizować throttling na akceptowalnym poziomie. Użytkownicy profesjonalni poczuliby się nawet zadowoleni, gdyby nie dziwaczna decyzja o wprowadzeniu raptem trzy miesiące po premierze odmiany z wydajniejszymi kartami graficznymi z serii Vega. Zdenerwowało to spore grono użytkowników, którzy wydali niemałe pieniądze na wersję z Radeonami, myśląc, że to maksymalne, co można tam wstawić. Spora część z nich zdecydowanie poczekałaby na wersję z Vegą.

Użytkownicy mniej profesjonalni zostali po latach uszczęśliwieni nowym MacBookiem Air. Za cenę prawie identyczną z podstawową wersją MacBooka Pro 13 otrzymali dwurdzeniowy procesor i znacznie ciemniejszą matrycę typu Retina. Zgodnie z obowiązującą filozofią pozbyto się klasycznych portów i zastosowano poprawioną klawiaturę motylkową. Bałagan w ofercie na rok 2018 uzupełnia jeszcze starszy model MacBooka, który jest niewiele mniejszy, znacznie wolniejszy, ale kosztuje całkiem podobnie jak wspomniana dwójka. Żeby było jeszcze zabawniej, Apple zostawiło w ofercie także poprzedni model Aira, który w zamyśle firmy ma pełnić rolę MacBooka Poor, ale… absurdalna cena 999 dolarów za ponad 4-letnią konstrukcję pozostała niezmieniona. Skusić się na niego mogą chyba tylko osoby potrzebujące macOS i bezawaryjnej klawiatury.

Spore zmiany, zarówno jeśli chodzi o moc, jak i cenę spotkały kolejnego technologicznego emeryta, jakim był Mac mini. Nowa wersja jest wyraźnie szybsza oraz, o dziwo, ma najbardziej uniwersalny zestaw portów ze wszystkich modeli. Niestety cena wzrosła jeszcze bardziej niż możliwości. Płacenie 799 dolarów za komputer z i3 oraz zintegrowaną kartą graficzną, to nie jest raczej okazja dla osób chcących kupić pierwszego Maca. Co ciekawe, promocja tego komputera wygląda tak, jakby był przeznaczony dla profesjonalistów. W marketingowych materiałach rysuje się wręcz obraz, jakby miał być zastępcą dla mitycznego Mac Pro 7.1. Być może Tim Cook ma cichą nadzieję, że profesjonaliści rzucą się na nowe mini, dokupią eGPU, w wyniku czego tych dwóch inżynierów, którzy w piwnicach firmy próbują wydłubać nowego Maca Pro, będzie można przesunąć do innych zadań.

Z powyższej, nieco sarkastycznej uwagi, możecie wyciągnąć oczywisty wniosek, że nowy Mac Pro w roku 2018 nie zaistniał. Co gorsza, dalej nie poznaliśmy żadnych szczegółów tego, już wieloletniego, projektu. Takie podejście może spowodować, że liczba osób nadal czekających na stację roboczą od Apple dorówna liczbie inżynierów oddelegowanych do jej przygotowania. Nowych wersji nie zobaczyli też fani iMaców oraz MacBooków, ale jak na ostatnie standardy firmy to jeszcze zupełnie świeże urządzenia.

iPad

Ogólnie rzecz biorąc, wygląda na to, że w 2018 r. Apple zintensyfikowało działania mające na celu wycięcie tańszych modeli Maców i zrobienie dzięki temu sztucznego miejsca dla bardzo mocno promowanych iPadów Pro. Te tablety, mające w planach Apple pełnić rolę komputera dla większości konsumentów, zostały całkowicie przeprojektowane. Trzeba przyznać, że nowe tablety wizualnie są dużo ładniejsze, symetryczne ramki, jak to się mówi, robią robotę, magnetyczne mocowanie Pencila w końcu powoduje, że cały zestaw staje się bardziej ergonomiczny. Co z tego, skoro tablet cały czas działa pod kontrolą bardzo ograniczającego jego możliwości iOS-a, który powoduje, że dla większości iPad dalej ma sens tylko jako dodatek do komputera. Ogólnie polityka firmy wobec tabletów, a szczególnie systemu, wydaje mi się mocno schizofreniczna.

Pomimo tych wad, sądzę, że nowa forma przyciągnie na początku sporą grupę klientów, powodując na mniejszą skalę efekt iPhone’a X. Tylko że to wystarczy na kwartał, może dwa, a w dłuższej perspektywie nie wierzę, żeby tak zamknięty system odwrócił trend spadającej sprzedaży tabletów. Co ciekawe, wszystkie modele z poprzedniego roku, zarówno Pro, jak i Poor, pozostały w ofercie, powodując, że także ta kategoria sprzętu stała się zabałaganiona. Wrażenie chaosu pogłębiają dodatkowo wzajemnie niekompatybilne akcesoria do starych i nowych modeli. Choć w sumie nowe modele i akcesoria najłatwiej zidentyfikować po cenie, która oczywiście wzrosła.

AppleWatch

Jeśli w 2018 r. szukać produktu, który idzie we właściwym kierunku, zdecydowanie będzie to Apple Watch. Zmniejszenie grubości oraz wprowadzenie zaokrąglonych rogów wyświetlacza wpłynęło bardzo korzystnie na jego wygląd. Jednak największą „pracę” na jego korzyść wykonują rozszerzone możliwości diagnostyczne tego urządzenia. Możliwość zrobienia EKG już wykonuje marketingową robotę, dzięki relacjom uratowanych ludzi. Współpraca z lekarzami i uniwersytetami powoduje, że czujniki Apple są jednymi z najlepszych i najbardziej wiarygodnych na rynku. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby sukces tego zegarka w wersji 4 był tak duży, że w końcu otrzyma własną kategorię w sprawozdaniu finansowym. Może się do tego przyczynić grupa klientów, którą nie zainteresowała się konkurencja – ludzie starsi, dla których opisane wyżej funkcje są szczególnie wartościowe.

Pozytywne zmiany zaszły także we wnętrzu zegarka. Śrubki zamiast kleju, poprawienie dostępu do poszczególnych elementów to coś, czego w produktach Apple dawno nie widziano. Gdyby tylko Maki też mogły być tak traktowane… Łyżką dziegciu jest oczywiście tytułowe kilka dolarów więcej, jakie Apple żąda za Series 4, ale tutaj przynajmniej jest czym ten wzrost usprawiedliwić.

HomePod, AirPods, AppleTV i coś tam jeszcze

Krótko mówiąc „Nihil novi”, poza omówionym już Apple Watchem w zakresie akcesoriów zapanowała stagnacja. HomePod wygląda na coraz większą porażkę, AirPods nie może dorobić się ani nowej wersji, ani nawet ładowanego bezprzewodowo case’a, rozwój AppleTV się zatrzymał. Dla tego ostatniego nadzieją są inwestycje Apple w produkcję własnego kontentu video, ale co z tego wyjdzie, pokażą dopiero kolejne lata. Jeśli jednak Apple spełni swoje zapowiedzi i jego produkcje będą cenzurowane czymś w rodzaju nowego kodeksu Haysa, to nie sądzę, aby udało im się nawiązać walkę z Netflixem, Hulu czy HBO.

Jedyne co w tej kategorii wzbudza prawdziwe emocje, to niesamowity pojedynek pomiędzy działem (zapewne kilkudziesięcioosobowym) projektującym matę do bezprzewodowego ładowania AirPower ze wspomnianą dwójką inżynierów od Mac Pro, o to, kto pierwszy wprowadzi swój produkt na rynek.

Podsumowanie

Najważniejszy dla każdego księgowego „parametr” świeci jaskrawym, zielonym kolorem, konta firmy są wypełnione dolarami, Tim Cook zbiera kolejne premie za realizację celów giełdowych. Najbliższy kwartał pewnie trochę wstrząśnie inwestorami poszlakami sugerującymi spowolnienie sprzedaży iPhone’ów, ale Apple Watch, iPad Pro powinny ten spadek nadgonić. Nie zmienia to faktu, że moim zdaniem pierwszy raz od czasu zwolnienia Johna Sculleya na wizerunku firmy pojawiły się wyraźne i głębokie rysy. Najważniejsze zmiany zachodzą bowiem nie w finansach, nie w asortymencie, ale w sferze, która doprowadziła Apple na szczyty - w klimacie wokół marki.

Jobs zostawił Cookowi swoiste perpetuum mobile, nowatorskie pomysły, „Think different”, antykorporacyjny wizerunek, to wszystko w połączeniu z lepszym od konkurencji designem oraz ergonomicznym i stabilnym oprogramowaniem stworzyło z produktów Apple prawdziwego technologiczno-konsumenckiego św. Graala. Niestety, Tim Cook oparł swoje sukcesy nie na kontynuacji tego modelu, ale rozmienianiu go na drobne w zamian za krótkoterminowe zyski. Nie zwracając uwagi na udziały rynkowe, aktualny CEO preferuje model, gdzie możesz kupić bardzo drogą nowość albo trochę tańszą staroć. A nowe urządzenia zgubiły to nieuchwytne coś, z roku na rok są coraz bardziej awaryjne, coraz mniej ergonomiczne, a innowacje są najczęściej tak „wartościowe” jak irytujący większość użytkowników TouchBar.

Jednocześnie konkurencja nauczyła się projektować ładne urządzenia, dziś za przewagę Apple nad konkurencją odpowiada w zasadzie tylko oprogramowanie. Ale i w tej kwestii nie jest różowo, zarówno macOS, jak i iOS dotyka coraz więcej problemów, które dotychczas klienci znali tylko z opowieści użytkowników Windowsa. Po fatalnych iOS 11 oraz macOS 10.13 miało być lepiej, ale tylko iOS 12 spełnił pokładane w nim nadzieje. Mojave robi dobre pierwsze wrażenie, ale w sumie nie wygląda o wiele lepiej od High Sierry.

Tę zmianę klimatu da się wyczuć na giełdzie, w prasie, na forach czy w coraz bardziej pustych podczas premier Apple Store’ach. Premiery i urządzenia „nie grzeją” już publiki jak kiedyś, a krytyka rozwiązań technicznych i cen potrafi zdominować dyskusję na temat wprowadzanego produktu. I nie dotyczy to tylko biednej Polski, ale także Stanów Zjednoczonych. Wydaje się, że polityka Tima Cooka w 2018 r. osiągnęła punkt zwrotny. Apple posunęło się w swoim podejściu o kilka dolarów i kilka zaciętych klawiszy za daleko.

Artykuł ukazał się pierwotnie w MyApple Magazynie nr 5/2018

Pobierz MyApple Magazyn nr 5/2018